Pewnie znasz tę teorię, wedle której sny stanowią odbicie zdarzeń minionych dni, obaw, nadziei i zapomnianych wspomnień. Budzisz się i w tym krótkim momencie, kiedy jeszcze pamiętasz treść snu, rozpoznajesz niedawno obejrzany film, przyjaciela z dzieciństwa i jutrzejszą listę zakupów. Wszystko to wymieszane bez ładu i składu, wedle logiki obowiązującej tylko i wyłącznie w snach.
Są sny miłe, dziwne i straszne. Koszmary na przykład maja tę właściwość, że nie pozwalają się wyspać. Uderzenia gorąca, przewracanie się z boku na bok, a rano zmęczenie, ból głowy i ulga.
W moich koszmarach zwykle uciekam i walczę (ale głównie uciekam). Niekończące się maratony, poprzez państwa, ściany i sufity. W smole i po popękanej ziemi. Czasem jest ktoś zły (dostanie ze trzy razy kopniaka), czasem ktoś mnie trzyma, a ja się wyrywam. Potem znowu kolejne kilometry biegu.
Ostatnio jednak coś się zmieniło. Koszmar wykańcza nawet bardziej niż wcześniej. Tym razem jednak ja jestem inna. Nie uciekam. Ostatnio toczę heroiczne walki o dobro ludzkości i wygrywam. Tak! Nagle moje koszmary zyskały happy end (Co?!? Czyś ty się z choinki urwała?). Dla mnie to nadal koszmar. Nadal się boję, nadal się męczę i nawet po wygranej walce brak radości.
Zmiana jest jednak zadziwiająca. Czyżbym to ja się zmieniła? Czy koszmary dojrzewają wraz ze mną? (Wyczuły kanalie, że już nie jestem taka bezbronna, ale i tak chcą mnie zmęczyć).
I tak, cała noc przespana, a samopoczucie jak po pracy w kamieniołomie. Nawet z happy endu nie mam siły się ucieszyć. Niech powrócą sny dziwne i przyjemne. Bardzo ładnie proszę. Nie chcę być bohaterem ostatecznym, chcę się po prostu wyspać.
Strony
"Kobieta-informatyk jest jak świnka morska, ni to świnka, ni to morska". Kobieta-programista to już w ogóle mit i zabobon, bo przecież wiadomo, że albo brzydka jak noc, albo słodka i głupiutka. Popatrz czytelniku, czyż nie jestem jednostką co najmniej intrygującą dla samego tego faktu, że do żadnej z powyższych kategorii z pełnym przekonaniem przypisać się mnie nie da?
wtorek, 26 marca 2013
poniedziałek, 18 marca 2013
Pokonać stracha
Mam taki ciekawy nawyk, że dużo rzeczy spisuję (Pomyśl o swoim wyobrażeniu dużo, a teraz pomnóż to kilkukrotnie. Yup, naprawdę dużo). Tworzę niekończące się listy i tabele słów kluczy, czasowników, równoważników zdań. Rzeczy, które muszę zrobić danego dnia, rzeczy, które lubię i te których nie lubię. Ot nieszkodliwy nawyk. Setki karteczek, stron w kalendarzu, dużych i małych arkuszy papieru pokrytych wypunktowanymi listami wszystkiego. To mnie uspokaja, porządkuje mi rzeczywistość.
W podstawówce i gimnazjum gdy gdzieś jechałam, tworzyłam listę, rzeczy, które zabieram. Lista tworzona była z religijną wręcz dokładnością. Ile majtek, ile par skarpetek, które mydło, ile wsuwek do włosów. Każdy wpis oznaczony dodatkowo informacją o miejscu przechowywania (duży plecak, mały plecak do autobusu, a te buty będę miała na sobie). Na końcu każdego wiersza zwykle 4 krzyżyki:
W podstawówce i gimnazjum gdy gdzieś jechałam, tworzyłam listę, rzeczy, które zabieram. Lista tworzona była z religijną wręcz dokładnością. Ile majtek, ile par skarpetek, które mydło, ile wsuwek do włosów. Każdy wpis oznaczony dodatkowo informacją o miejscu przechowywania (duży plecak, mały plecak do autobusu, a te buty będę miała na sobie). Na końcu każdego wiersza zwykle 4 krzyżyki:
- Przygotowałam do spakowania
- Spakowałam na wyjazd
- Przygotowałam do spakowania
- Spakowałam na powrót
Nie ma to tamto. Najdłuższa taka lista podchodziła pod 100 elementów i zawierała informacje, którą dokładnie spódnicę zabieram i każdą książkę z osobna. Tym sposobem nigdy nic nie zgubiłam, o niczym nie zapomniałam i zawsze mieściłam się ze wszystkim w obie strony. Choć z drugiej strony, ludzie patrzyli jakoś dziwnie (Niech se patrzą, ja przynajmniej nie zapomniałam szczoteczki do zębów. Ha!).
Teraz jest ciut lepiej. Moje listy codzienne zmalały do 5 elementów, a te z rzeczami "do zabrania" ograniczają się do przedmiotów nadprogramowych i nie zajmują więcej niż 3 pozycji. Jest jednak jeden zestaw list, które nadal tworzę z czułością i pietyzmem. To mój zestaw:
- Obawy
- Marzenia
- Cele
Powstają one zawsze gdy jestem w okresie przejściowym (zmiana szkoły, nowy rok, zmiana pracy). To zawsze czas wielkiego stresu i martwienia się na zapas. Siadam więc i spisuję te wszystkie moje strachy (Teraz jak was zapisałam to nie jesteście już takie kozaki, co? Haha). To zawsze uspokaja, konfrontacja z tym, co w wyobraźni wygląda na olbrzymie i wszędobylskie. Potem spisuję swoje marzenia, to co chciałabym, żeby w zbliżającym się odcinku czasu się zdarzyło. Potem cele.
Następnie karteczkę składam i wkładam między książki. Zapominam o niej.
W końcu nadchodzi dzień kiedy robię porządki w książkach i bibelotach (ej ej, to pochłania czas i energię, cieszta się, że robię to choć co jakiś czas). Kartkę odnajduję, czytam i uświadamiam sobie kilka ciekawych rzeczy:
- obawy albo się nie sprawdziły, albo w rzeczywistości specjalnie mnie nie obeszły
- marzenia spełniły się lub nie
- cele zostały spełnione, a jeśli nie to okazało się, że zwyczajnie nie były dla mnie istotne
- do tego zwykle udało mi się zrobić multum rzeczy nadprogramowo, a życie okazało się o wiele lepsze niż moje najśmielsze oczekiwania
Dochodzę więc do wniosku, że moje dziwactwo po raz kolejny jest nieszkodliwe, a wręcz pomocne. Lepiej spisywać rzeczywistość niż palić... chyba... prawda?
Subskrybuj:
Posty (Atom)