"Kobieta-informatyk jest jak świnka morska, ni to świnka, ni to morska". Kobieta-programista to już w ogóle mit i zabobon, bo przecież wiadomo, że albo brzydka jak noc, albo słodka i głupiutka. Popatrz czytelniku, czyż nie jestem jednostką co najmniej intrygującą dla samego tego faktu, że do żadnej z powyższych kategorii z pełnym przekonaniem przypisać się mnie nie da?

czwartek, 27 czerwca 2013

Paradoks przeciążenia

Nie należę do osób słabych psychicznie, osób, które łamią się i już nie wstają. Jeśli mnie znasz trochę bliżej to pewnie teraz myślisz: "ehe, ale narzekasz za dwie". Ej, ej, ja po prostu wcześniej niż inni zaczynam sygnalizować dyskomfort! Jeśli jakiś nieszczęśnik zmusi mnie do wejścia na górę (bleh), to powinien wiedzieć, że na górę owszem dotrę, umrzeć nie umrę, ale już po pierwszych krokach zacznę wysyłać bardzo uciążliwe komunikaty. Usłyszysz, że nie zrobię ani kroku więcej, a potem zobaczysz jak robię 50 kolejnych. Usłyszysz, że jeszcze chwila i zemdleję, ale prędzej Ty zemdlejesz niż ja. Usłyszysz, że umieram z bólu i zmęczenia, ale zobaczysz niepodważalną liczbę dowodów na to, że jestem żywa i zdrowa. Krótko mówiąc jestem jak stare telefony z wydajną baterią, które przez tydzień drą się, że zaraz padną, a guzik z tego wynika. I nawet nie chodzi o moją bardzo pojemną, ostatnią kreskę, ja się drę już przy czterech kreskach. Ten model tak ma, nie polecam.

Masz teraz przed oczyma Marysię Męczennicę Po Stokroć Umierającą. To taka wersja standardowa. Istnieje też jednak wersja Superhero. Ten tryb jest zaskakująco cichy, produktywny i wytrzymały. Uruchamia się przy bardzo dużym stresie, przeciążeniu i nagromadzeniu poważnych problemów. W tym trybie prę na przód jak muł, klapki na oczy i heja! Byle przetrwać! Wersja Superhero jest formą transu, zwykle nazywam to Trybem Zombie. Pracujesz wtedy jak maszyna, nie ma czasu na sen czy strach.

Zazwyczaj kolejne problemy pogarszają samopoczucie. Im więcej masz na głowie tym gorzej sobie z tym radzisz. Przychodzi jednak chwila, kiedy zaczyna być na odwrót. Od jakiegoś momentu każdy kolejny problem pomniejsza poprzednie. Tak jakby istniała jakaś maksymalna suma stresu, którym obdziela się problemy. Im ich więcej tym mniej stresu z całej puli przypada na jeden problem (mam w głowie mnóstwo wykresów i obrazów, tak bardzo chciałabym móc je uporządkować, przelać na papier i zilustrować nimi tę ideę). Tak czy siak, wydaje mi się, że właśnie wtedy kiedy stres osiąga swoje maksimum, kiedy dociera się do tego emocjonalnego płaskowyżu, właśnie wtedy uruchamia się Tryb Zombie. Właśnie wtedy stajemy się superbohaterami, przekraczając swoje wyimaginowane granice.

W moim przypadku istnieje granica, którą sobie świadomie stawiam, jest ona bardzo blisko, zatrzymuje mnie gdy nie mam przekonania do tego co robię i/lub mam zły dzień. To taka minimalna ilość wysiłku, którą jestem skłonna zainwestować w coś co mnie nie przekonuje. Istnieje też granica, o której wiem, że jest dużo dużo dalej, nawet będąc zdeterminowana, rzadko kiedy nawet ją dostrzegam. To jest granica realna, związana z naturalnymi ograniczeniami, część tego kim jestem. W przypadku Trybu Zombie nie sądzę, aby istniała jakakolwiek granica. Ocieram się o ten stan zwykle nie częściej niż raz do roku, raz na dwa, trzy lata. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się w tych razach poczuć choć zapowiedzi horyzontu.

Wstyd mi za tego marudę, który zasłania siłacza. Wstyd mi, ale i jest on częścią mnie. Nie zawsze można i trzeba być siłaczem. Czasem też zwyczajnie nie warto. Tak sobie myślę, że ten maruda spełnia bardzo ważną funkcję i gdyby nie on, spaliłabym się dla spraw błahych. Myślę, że nie tak często trafiają się w naszym życiu problemy naprawdę istotne i że chyba lepiej zachować siłę właśnie na nie, by kiedyś móc walczyć o coś bardzo, bardzo ważnego.

1 komentarz:

  1. :* prawdę piszesz :* pozdrawiam :)

    fajnie czytać Twoje teksty :)

    J.M

    OdpowiedzUsuń